Nie było żadnego „cudu” nad Wisłą. Kraj uratował Piłsudski i jego żołnierze

Sytuacja była zła. Przeprowadzona w kwietniu 1920 r. wyprawa kijowska pomimo wkroczenia polskich wojsk do stolicy Ukrainy, zakończyła się niepowodzeniem. Decydując się na nią, Piłsudski liczył na walną bitwę, z której jego armia wyjdzie zwycięsko, a on będzie bliżej realizacji swego dalekosiężnego planu: powołania niezależnej Ukrainy, która w sojuszu z Polską i sąsiadami stworzy bufor bezpieczeństwa między Rzecząpospolitą a Rosją. Ale bolszewicy zastosowali wariant znany z wojny z Napoleonem: wykorzystując bezkresne przestrzenie imperium, wycofali się nie podejmując walki. Jednocześnie przystąpili do koncentracji potężnych sił na Białorusi.
Nie było żadnego „cudu” nad Wisłą. Kraj uratował Piłsudski i jego żołnierze

Gdyby choć jeden element ryzykownej koncepcji Bitwy Warszawskiej zawiódł, to zamiast niepodległej Rzeczypospolitej 
powstałaby Polska Republika Radziecka.

29 maja Armia Czerwona przeszła do kontrataku. Na Ukrainę dotarła szybka i niebezpieczna 1. Armia Konna Siemiona Budionnego, która rozpoczęła działania na tyłach naszych wojsk. Wobec groźby ich okrążenia Piłsudski wydał rozkaz odwrotu.

4 lipca z Białorusi ruszył sowiecki Front Zachodni dowodzony przez 27-letniego, ale już doświadczonego Michaiła Tuchaczewskiego, pogromcę „białych” armii Kołczaka i Denikina. 19 lipca Armia Czerwona zajęła Grodno, 28 lipca Białystok, trzy dni później twierdzę Brześć, niwecząc plan Piłsudskiego zakładający obronę na linii Bugu i Narwi. Ostatnią naturalną zaporę stanowiła Wisła i jej dopływy: Wkra na północy, Wieprz na południu. Czasu na opracowanie planu ratunkowego pozostawało niewiele.

Nieufni sojusznicy

W drugiej połowie lipca Piłsudski dokonał zmiany na stanowisku szefa Sztabu Generalnego WP. Odwołał gen. Stanisława Hallera i powierzył tę funkcję wsławionemu w walkach o Lwów gen. Tadeuszowi Rozwadowskiemu. Jak wspominał, wybrał go przede wszystkim dlatego, że w odróżnieniu od „większości ówczesnych starszych generałów nie tracił nigdy sprężystości ducha, energii i siły moralnej; chciał wierzyć w nasze zwycięstwo, gdy wielu, bardzo wielu traciło już ufność i jeśli pracowało, to ze złamanym charakterem”.

Zmiana miała ogromne znaczenie, bo Rozwadowski skończył z defetyzmem wywoływanym przez ciągłe porażki i coraz bardziej chaotyczny odwrót wojsk. Przywrócił dyscyplinę na najwyższych szczeblach dowodzenia, co pozwoliło ustabilizować sytuację na froncie i dało chwilę oddechu niezbędną do opracowania koncepcji dalszych działań. Jego optymizm i energia były potrzebne również dlatego, że 25 lipca przybyła do Warszawy specjalna misja Ententy, która po ocenie sytuacji miała doradzać Polakom w prowadzeniu wojny i ewentualnych negocjacjach z bolszewikami. Ocena w oczywisty sposób zależała od morale żołnierzy i ducha bojowego dowódców. Rozwadowski podniósł jedno i drugie.

Na czele wojskowego ramienia misji stali jeden z najważniejszych generałów francuskich Maxime Weygand – w czasie I wojny światowej szef sztabu marszałka Focha – i niewiele znaczący brytyjski generał Percy Radcliff. Jeszcze w dniu przybycia, o godzinie dziesiątej wieczorem Weygand odbył w Belwederze rozmowę z Piłsudskim. Chociaż trwała długo i przeciągnęła się do pierwszej w nocy, nie przebiegła dobrze. Francuz raportował po niej do Focha tak charakteryzując Piłsudskiego: „Nie zrobił na mnie ani przez moment wrażenia przywódcy, którego kraj znalazł się w niebezpieczeństwie (…). Narzekał na sojuszników, na łączność, na zaplecze. Przekonywał, że jedynie interwencja wojsk Ententy może zapewnić sukces. Nie jest takim dowódcą, jakim Pan nauczył mnie być, czego efektem jest brak rozkazów, kontroli i dyscypliny”.

Weygand pisał to, co chciano przeczytać w Paryżu. Zachodni alianci nie ufali Piłsudskiemu, podejrzewali go o zapędy dyktatorskie, mieli za złe odmowę wsparcia białej armii Antona Denikina w wojnie domowej z bolszewikami. Nie potrafili, albo nie chcieli zrozumieć, że nie był to kaprys Naczelnika, lecz reakcja na postawę Denikina, który odmawiał uznania niepodległej Polski. Ich postrzeganie Piłsudskiego w dużej mierze opierało się na opiniach dobrze widzianego w Paryżu Romana Dmowskiego, politycznego przeciwnika Naczelnika. Dlatego misja Weyganda miała również drugi, ukryty cel. Francuzi wysłali do Warszawy tak wpływowego generała licząc, że to właśnie on obejmie funkcję naczelnego wodza polskiej armii. Piłsudski wiedział o tym, więc potraktował potencjalnego następcę z dystansem i nieufnie. 

Francuski łącznik

Doświadczony Weygand szybko się zorientował, że nie ma szans na zastąpienie cieszącego się wielkim autorytetem w armii i społeczeństwie marszałka w roli głównodowodzącego. A Piłsudski umiejętnie rozgrywając swoją partię zasugerował, że jest gotów powierzyć mu stanowisko szefa Sztabu Generalnego. Zastosował klasyczny wybieg. Gdyby Francuz propozycję przyjął, stałby się bezpośrednim podwładnym polskiego marszałka, więc było pewne, że się na to nie zgodzi. W raporcie do Focha Weygand tłumaczył dyplomatycznie, że „przed decydującą bitwą nie zmienia się wodza (…) a Polskę może i powinna ocalić jedynie polska armia dowodzona przez Polaka”.

W ostatnich dniach lipca uformowało się więc trzyosobowe centrum dowodzenia w składzie: Wódz Naczelny Piłsudski z decydującym głosem, szef Sztabu Generalnego Rozwadowski i doradca z dostępem do wszystkich tajnych dokumentów Weygand. 

Panowie nie przepadali za sobą, ale lojalnie współpracowali. Pedantycznego Weyganda raziła typowo polska fantazja Rozwadowskiego połączona ze skłonnością do improwizacji i częstego zmieniania decyzji. Różnili się też zasadniczo w kwestii strategii i taktyki. Weygand na podstawie swoich doświadczeń z roku 1918, gdy dowodził milionową armią, był zwolennikiem wojny pozycyjnej. Rozwadowski, który dosłużył się stopnia generalskiego w armii austriackiej, opowiadał się za wojną manewrową.

Różnice charakterów i poglądów sprawiły, że choć generałowie urzędowali w sąsiadujących pomieszczeniach, dzielili się pomysłami wyłącznie za pomocą pisemnych notatek. Miały jednak też dobrą stronę, gdyż fachowa wiedza i zdyscyplinowanie Weyganda dodawały koncepcjom Rozwadowskiego niezbędnej precyzji, a spontaniczność Polaka osłabiła schematyzm Francuza. W efekcie mogli przedstawić Naczelnemu Wodzowi kilka wersji planu jednocześnie ryzykownego i solidnego.

Carska idea bolszewików

Dzięki złamaniu przez nasz radiowywiad szyfrów Armii Czerwonej polskie dowództwo dysponowało wiedzą o jej ruchach i trafnie odczytywało plany Tuchaczewskiego. Bolszewicki dowódca zamierzał powtórzyć manewr carskiego feldmarszałka Iwana Paskiewicza z czasów powstania listopadowego. Nie przeprowadził on głównego uderzenia na Warszawę od wschodu, lecz przeprawił część wojska przez Wisłę pod Włocławkiem i zaatakował stolicę od zachodu. Manewr był ryzykowny, gdyż odsłaniał wysunięte daleko na zachód lewe skrzydło i w razie kontrataku sił polskich skoncentrowanych w rejonie twierdzy Modlin narażał Rosjan na okrążenie. Dostrzegł to najwybitniejszy strateg powstania gen. Ignacy Prądzyński, jednak kunktatorski wódz naczelny Jan Skrzynecki ostatecznie z jego planu nie skorzystał.

W 1920 r. mieliśmy na szczęście dowódców, którzy nie hamletyzowali, lecz działali. Wieczorem 5 sierpnia gen. Rozwadowski przybył do Belwederu. Przedstawił Piłsudskiemu dwa warianty planowanej bitwy. Nie było wśród nich koncepcji Weyganda, który uważał, że z kontrofensywą nie należy się spieszyć, gdyż ważniejsze jest zorganizowanie silnej „zapory, która zatrzyma nieprzyjaciela na przedpolach Warszawy”. Francuz radził, by stawiać zasieki, kopać okopy, ściągać dodatkowe oddziały i dopiero gdy bolszewicy ugrzęzną, pomyśleć o uderzeniu na ich skrzydło lub tyły. Pozostał więc wierny idei wojny pozycyjnej. Ostrożny Weygand obawiał się, że jeśli zbyt duże siły zostaną przeznaczone do kontrnatarcia, osłabiona obrona Warszawy nie utrzyma miasta.

Ryzykowny wybór

Z tego zagrożenia zdawał sobie sprawę także Rozwadowski. Dlatego zaproponował Piłsudskiemu dwa miejsca koncentracji. Jako pierwszy i bezpieczniejszy wskazał oddalony od stolicy tylko o 60 km Garwolin. Drugi wariant, bardziej ryzykowny, zakładał wyprowadzenie kontrofensywy znad Wieprza, co oznaczało, że złożona z najlepszych polskich formacji Grupa Uderzeniowa znajdzie aż 140 km od Warszawy. W razie przełamania przez bolszewików frontu pod Warszawą nie zdążyłaby zatem z odsieczą. Ale jedynie kontra wyprowadzona z tego rejonu stwarzała możliwość wyjścia na głębokie tyły bolszewików i odcięcia im dróg odwrotu na wschód. 

Dodatkowe zagrożenie stwarzał zmierzający w stronę Lublina sowiecki Front Południowo-Zachodni z komisarzem politycznym Józefem Stalinem. Bolszewicy byli jednak tak pewni sukcesu, że żądny sławy Stalin, nie mając już szans za zdobycie Warszawy, wymusił – wbrew dyrektywom z Moskwy – zmianę kierunku natarcia, by zająć Lwów. W efekcie coraz bardziej powiększała się przestrzeń między oboma frontami, którą wypełniała złożona zaledwie z dwóch dywizji tzw. Grupa Mozyrska. 

„Główną zagadką, którą chciałem sobie rozstrzygnąć, była tajemnica Grupy Mozyrskiej” – wspominał po latach Piłsudski. Wiedział, że formacja jest słaba, okazało się, że „właściwie nie było jej wcale”. A to ona stanowiła jedyną przeszkodę dla kontrataku wyprowadzonego znad Wieprza. Po kilkugodzinnej naradzie z generałem Rozwadowskim Wódz Naczelny z dwóch przedstawionych przez niego wariantów wybrał więc ten bardziej ryzykowny. 

Dwa rozkazy

Następnego dnia szef Sztabu Generalnego wydał Rozkaz nr 8358/III precyzujący założenia operacji, która przeszła do historii jako Bitwa Warszawska. Wyznaczył w nim zadania dla trzech polskich frontów. Północny, dowodzony przez gen. Józefa Hallera miał bronić Warszawy od wschodu i nie dopuścić, by bolszewicy po przejściu wzdłuż granicy z Niemcami i przeprawie przez Wisłę zaatakowali stolicę od zachodu. Front Centralny generała Edwarda-Rydza Śmigłego miał przeprowadzić szybkie przegrupowanie w rejon Wieprza i po utworzeniu Grupy Uderzeniowej przeprowadzić decydujące kontrnatarcie. Zadaniem Frontu Południowego gen. Wacława Iwaszkiewicza była osłona Lwowa i Małopolski przed spodziewanym atakiem sowieckiego Frontu Południowo-Zachodniego. 

W pierwszej fazie operacji najtrudniejsze zadanie polegało na takim oderwaniu się od wojsk Tuchaczewskiego, by przeciwnik nie zorientował się, że Polacy dokonują zasadniczego przegrupowania. Rozkaz precyzował, że należy to zrobić w nocy i „od razu wykonać bardzo duży przemarsz”. Ten kluczowy manewr musiał być przeprowadzony w najściślejszej tajemnicy, gdyż od niego zależało powodzenie całego planu.

W drugiej fazie decydujące znaczenie miało utrzymanie linii obronnych na linii Narwi i Wkry, czyli pozycji na wschód i północ od Warszawy. Najtrudniejsze zadanie przypadło rozlokowanej w rejonie Modlina 5. Armii gen. Sikorskiego, która musiała przyjąć i odeprzeć uderzenie głównych sił wroga. Rozwadowski i Weygand obawiali się, że jest ona na to zbyt słaba.

Dlatego w nocy z 8 na 9 sierpnia szef Sztabu Generalnego we współpracy z oficerami francuskiej misji wojskowej opracował istotną modyfikację pierwotnego planu. Jej założenia znalazły się w rozkazie specjalnym nr 10 000 podpisanym przez gen. Rozwadowskiego. Nietypowy numer miał zdezorientować wroga w razie przechwycenia depeszy i utrudnić jej rozszyfrowanie. 

Zgodnie z nowym rozkazem część jednostek przydzielonych początkowo do Grupy Uderzeniowej skierowano w region Modlina jako wzmocnienie 5. Armii gen. Sikorskiego. Były wśród nich m.in. doborowa  zaprawiona w bojach z Ukraińcami i armią konną Budionnego 18. Dywizja Piechoty gen. Franciszka Krajewskiego nazywana „Żelazną” oraz sformowana pospiesznie Syberyjska Brygada Piechoty. Swój rozkaz gen. Rozwadowski zakończył słowami „Nogami i męstwem polskiego piechura musimy wygrać tę bitwę”.

Dylematy Wodza

Piłsudski był wobec tej zmiany krytyczny. Zwłaszcza, że rozkaz nr 10 000 zobowiązywał dowódców Frontu Północnego do elastycznego reagowania na rozwój sytuacji i w miarę możliwości przejście od działań obronnych do ofensywnych. Według pierwotnego planu kontratak miała przeprowadzić wyłącznie Grupa Uderzeniowa.

Mimo wątpliwości Piłsudski zaaprobował plan, po czym 12 sierpnia złożył na ręce premiera Rządu Obrony Narodowej Wincentego Witosa pisemną dymisję ze stanowisk Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza. Uzasadnił to koniecznością zachowania politycznej i wojskowej jedności w momencie, gdy decydował się los państwa i narodu: „Rozumiem dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję, nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie. Z chwilą napisania tego listu uważam, że (…) rozporządzalność moją osobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski”.

Nie stawiał jednak sprawy na ostrzu noża. Pozostawiał premierowi „rozstrzygnięcie co do czasu opublikowania aktu mojej dymisji” i obiecał wypełnić „rozkaz Rządu co do zużytkowania moich sił w tej, czy innej pracy”. Prosił, by przydzielając mu te zadania rząd „nie krępował się ani wysoką szarżą, którą piastuję, ani wysokim stanowiskiem, które posiadam”. I dyplomatycznie wyjaśnił, co skłoniło go do podjęcia szokującej decyzji: „Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów, czy ambicji osobistej”.

Witos przyjął pismo, lecz go nie ujawnił. Poza szefem rządu oraz uczestniczącymi w spotkaniu wicepremierem Ignacym Daszyńskim i ministrem spraw wewnętrznych Leopoldem Skulskim nikt o dymisji nie wiedział. Dla żołnierzy Piłsudski był – tak jak wcześniej – Wodzem Naczelnym. I chociaż jeszcze tego samego dnia opuścił Warszawę, wykonywał związane z funkcją obowiązki. Przed wyjazdem odbył rozmowę z Rozwadowskim i Weygandem, spotkał się z kardynałem Kakowskim, którego prosił o wysłanie większej liczby kapelanów do jednostek. Potem wyjechał do Puław, by objąć dowództwo nad Grupą Uderzeniową. 

Zanim tam dotarł, nadłożył drogi by spotkać się z przebywającą pod Krakowem rodziną. Aleksandra Piłsudska, matka jego dwóch córek i od 1921 r. żona, napisała we „Wspomnieniach”: „Gdy żegnał się z nami (…) był zmęczony i posępny. Ciężar olbrzymiej odpowiedzialności za losy kraju przygniatał go(…), pożegnał się z dziećmi i ze mną tak, jak gdyby szedł na śmierć”. 

Cudu nie było

Po wyjeździe Naczelnego Wodza koordynatorem działań na wszystkich frontach został rezydujący w stolicy Rozwadowski. O swoich decyzjach informował jednak Piłsudskiego na bieżąco, a najważniejsze podejmował  po wspólnych uzgodnieniach. 

Marszałek natychmiast po dotarciu w rejon koncentracji Grupy Uderzeniowej przystąpił do realizacji przyjętego planu. W piątek 13 sierpnia o godzinie dziesiątej rano odbył spotkanie z dowódcą Frontu Centralnego gen. Rydzem-Śmigłym i gen. Leonardem Skierskim, dowódcą wchodzącej w skład Grupy Uderzeniowej 4. Armii. Po naradzie dokonał inspekcji skoncentrowanych nad Wieprzem oddziałów. 

O świcie ruszyła ofensywa Armii Czerwonej. Zgodnie z polskimi przewidywaniami Tuchaczewski uderzył na północy, próbując powtórzyć manewr Paskiewicza. Wieczorem bolszewicy przełamali linię frontu i zajęli Radzymin. Jednocześnie dwie ich armie parły na zachód, w stronę przepraw na Wiśle pod Płockiem i Włocławkiem. 

Już następnego dnia okazało się, jak ważny był rozkaz nr 10 000 wzmacniający Front Północny, zwłaszcza 5. Armię gen. Sikorskiego. Dzięki temu 1. Armia dowodzona przez gen. Franciszka Latinika mogła podjąć próbę odbicia Radzymina, a Sikorski ułatwić jej zadanie, wyprowadzając wieczorem kontrnatarcie z rejonu Modlina. 

15 sierpnia, po krwawych walkach polskie jednostki ostatecznie odbiły przechodzący kilka razy z rąk do rąk Radzymin i wróciły na pozycje utracone przed dwoma dniami. Zgodnie z rozkazem nr 10 000 Sikorski przeszedł do kontrofensywy i chociaż Armia Czerwona zaczęła się przeprawiać przez Wisłę w Nieszawie pod Toruniem, nie miało to już większego znaczenia. Następnego dnia ruszyła bowiem dowodzona przez Piłsudskiego kontrofensywa znad Wieprza. Tuchaczewski musiał zarządzić odwrót, część bolszewickich wojsk wycofywała się, nie czekając na jego rozkaz. 

Bitwa przebiegła zgodnie z polskim planem. Jedynym jego punktem, którego nie udało się w pełni wykonać, było całkowite okrążenie wojsk sowieckiego Frontu Zachodniego. Dwie z wchodzących w jego skład armii zdążyły się wycofać, osiem dywizji, które miały obejść Warszawę od zachodu, przekroczyło granicę z Niemcami, gdzie zostały internowane. Około 25 tys. żołnierzy Armii Czerwonej zginęło, 60 tys. trafiło do polskiej niewoli. 

Wschodzący w skład misji Ententy brytyjski dyplomata Edgar Vincent d’Abernon uznał Bitwę Warszawską za osiemnastą decydującą bitwę w dziejach świata, bo „gdyby Piłsudskiemu i Weygandowi nie udało się powstrzymać triumfalnego pochodu Armii Czerwonej (…) zostałoby zagrożone samo istnienie zachodniej cywilizacji (…). Bitwa pod Warszawą uratowała Europę Środkową, a także część Europy Zachodniej przed fanatyczną tyranią sowiecką”. 

To zwycięstwo nie było efektem „cudu nad Wisłą”, jak przekonywała wroga Piłsudskiemu endecja, lecz przemyślanego i dobrze wykonanego planu. Jak każdy sukces, również ten miał wielu ojców: skrupulatnego Weyganda, energicznego Rozwadowskiego, dowódców frontów i armii. Ale decyzję o wyborze najbardziej ryzykownego wariantu planu bitwy podjął marszałek Piłsudski. W razie porażki tylko na niego spadłaby odpowiedzialność za utraconą niepodległość. Wziął więc na swoje barki ogromny ciężar i niezależnie od wkładu innych generałów laur zwycięzcy w pierwszej kolejności należy się jemu.